Jak nie pomylić portek z galotami, czyli opowieści wyciągane z szafy
Gdyby Perfekcyjna Pani Domu trafiła do magazynu Strzechy, z wrażenia musiałaby usiąść. A gdyby już siedziała, mogłaby posłuchać opowieści tutejszych garderobianych, które nie tylko potrafią o każdy z kilkuset strojów zadbać, ale i mogą o każdym z nich opowiedzieć ciekawą historię.
Jak nie pomylić portek z galotami
Raciborska Strzecha już przed południem tętni życiem. W sali baletowej odbywa się właśnie próba taneczna zespołu seniorów, a ja wspinam się krętymi schodami na ostatnie piętro budynku. Na co dzień trasę między pralnią, która jest na samym dole, a magazynem na górze pokonują na zmianę Grażyna Młynarska i Helena Hajduk. W tym zawodzie kondycja się przydaje. Najcięższy strój łowicki waży prawie 10 kilogramów, a każdy jego element trzeba osobno wyprać lub wyczyścić, a potem na wieszaku odwiesić w odpowiednie miejsce, tuż obok raciborskiego, cieszyńskiego, góralskiego, czy wreszcie szlacheckiego. I jak tu nie pomylić spódnicy z mazelonką, jakli z kaftanem i portek z galotami? – Kiedy zaczynałam pracę, bałam się, że tego wszystkiego nie ogarnę, więc robiłam sobie notatki i przypinałam na każdym stroju karteczkę. Dziś z zamkniętymi oczami wiem gdzie czego szukać i każdy błąd od razu wychwycę – opowiada pani Grażyna, która nawet w telewizji zauważy w ludowym stroju jakieś niedociągnięcia.
W Strzesze pracuje od 21 lat, ale do Raciborza przyjechała w 1982 roku. Wcześniej skończyła legnicką odzieżówkę. – Szkoła dała mi bardzo dużo praktycznej wiedzy. Nauczyłam się dobrze kroić i szyć, co przydało mi się później w czasach kryzysu, gdy niczego nie można było kupić w sklepach – wspomina pani Młynarska, która swoja pierwszą pracę zaczęła w zakładzie odzieżowym w Lubinie, który szył jeansowe spodnie i kurtki na eksport. – Pracowałam na akord na maszynie dwuigłowej w sekcji wszywającej paski. Pamiętam, że te nasze marmurkowe jeansy były wtedy bardzo modne. Zakład istnieje zresztą do dzisiaj – dodaje. Po przyjeździe do Raciborza kilka lat spędziła w raciborskim PSS-ie. Dopiero etat w Strzesze pozwolił jej powrócić do korzeni. – Mnie się ta praca bardzo podoba. Mam kontakt z młodzieżą i folklorem, który bardzo lubię – mówi z uśmiechem pani Grażyna. Folklorem interesuje się też jej zmienniczka. – Nie opuszczam Dni Kultury Beskidzkiej i zawsze z uwagą przyglądam się ubiorom regionalnych zespołów. Nie mogę się nadziwić, gdy widzę na dożynkach starsze panie występujące w wiankach, które są zarezerwowane wyłącznie dla panien. Mężatkom wianek po prostu nie przystoi – kwituje ze śmiechem pani Helena, która trafiła tu przypadkiem 18 lat temu. – Musiałam najpierw pokazać co umiem. Na szczęście moja mama miała starą maszynę Singera, więc jako mała dziewczynka przypatrywałam się jej pracy i szybko sama zaczęłam szyć. Potem doszło do tego haftowanie, szydełkowanie i robienie na drutach, więc nie sprawiało mi to nigdy problemu – tłumaczy pani Helena i od razu dodaje, że ze swojej pracy nigdy nie jest zadowolona. – To taka amatorszczyzna – podsumowuje gdy my podziwiamy jej hafty na męskiej kamizelce ze stroju spiskiego.
Łowiczankę trudno rozebrać
Pani Grażyna ściąga z wieszaka niezwykle strojny stój cieszyński. Oglądamy białą bluzkę z bufiastymi rękawami, na którą zakłada się haftowany złotą nitką gorset, zwany żywotkiem. Do jego szelek mocuje ozdoby składająca się z czterech łańcuszków, do których przymocowane są trzy rozety. Żywotek i spódnica są do siebie dopasowane kolorystycznie. Na ciemnej spódnicy pięknie odbija się fartuch, który ma taka samą jak ona długość. Równie strojny jest pas, wykonany z wielu sznurów korali imitujących drogie kamienie. – Kiedyś oryginalne pasy cieszyńskie składały się ze srebrnych łańcuszków, do których przytwierdzone były monety. Im było ich więcej, tym świadczyło to o większej zamożności noszącej strój cieszynianki – tłumaczy pani Helena, która rekonstruuje imitacje tych pasów.
W ogromnych szafach wiszą stroje szlacheckie. – Zamawialiśmy je razem z butami w warszawskiej firmie Copia, która specjalizowała się w krawiectwie artystycznym i teatralnym. Mają chyba pięćdziesiąt lat, więc traktujemy je jak zabytki i troszczymy się o każdy szczegół – wyjaśnia pani Helena, a jej koleżanka pokazuje nam granatowy mundur ułański z biało-czerwonymi naramiennikami i zwiewną sukienkę w kolorze brzoskwini z tego samego okresu. – Suknie, halki i bluzki pierzemy same, ale męskie i damskie stroje szlacheckie czyścimy w raciborskim Chemipralu – pani Grażyna prezentuje nam jeden z nich. Jest to żupan z szeregiem ozdobnych guzików, na którym wisi długi kontusz z bordowej tkaniny z rozciętymi rękawami w kolorze złota do tego przychodzą obszerne spodnie. Nieodłącznym elementem stroju jest kołpak, czyli czapka z futrzanymi otokami, uszyta z aksamitu, w tym samym kolorze co kontusz. Rozciętą po bokach i z przodu czapkę zdobi brosza oraz kitka z ptasich piór. Szlachta gustowała kiedyś w piórach orlich i sokolich, a najbardziej pożądane, najwspanialsze i najdroższe były kity z piór czaplich. Kobiecy kontusik nawiązuje krojem do męskiego kontusza, sięga do połowy uda i obszyty jest futerkiem. Spod niego wystaje zdobiona koronką suknia. W półce na górze szafy poukładane są szlacheckie czapki, a na dole stoją w rzędzie damskie i męskie buty. Wieszaki uginają się pod ciężarem ubrań. – Szlacheckie nie są najcięższe, niech pani spróbuje podnieść łowicki – pani Grażyna podaje mi na wieszaku to, co łowiczanka musi nosić na sobie i ręce uginają się pod ciężarem ubrań. – Tutaj chłopak ma co robić – kwituje ze śmiechem pani Młynarska i pokazuje nam wszystkie warstwy od płóciennej halki, po wełnianą pasiastą kieckę zszytą razem z aksamitnym stanikiem, po zapaskę, obszytą aksamitnym zdobnym haftem. Do tego kilka sznurów korali na szyi, chusta na głowie i sznurowane trzewiki do połowy łydki. W takim stroju dziewczyna może ważyć nawet 10 kilogramów więcej.
Na relaksowanie – prasowanie
W magazynie pachnie świeżością. Równiutko ułożone białe koszule czekają na kolejny koncert. Zanim trafią do półek są po każdym występie prane, krochmalone i prasowane. – Młodzi są teraz przyzwyczajeni do wygodnych ubrań, dlatego często narzekają na te sztywne od krochmalu bluzki, ale gdyby nie on, nie można by podziwiać w pełni uroku koronek i bufek – tłumaczy pani Grażyna i dodaje, że krochmal robi zawsze samodzielnie z mąki ziemniaczanej i wody. Patent sprawdza się w stu procentach, bo nawet po złożeniu, wystarczy bluzkę założyć i nie widać żadnych zagnieceń. – Najgorsze do prasowania są bluzki śląskie, które mają haftowane bufiaste rękawy. Trzeba to robić kawałek po kawałku – pokazuje pani Grażyna. – Właściwie, to ja przy takim prasowaniu odpoczywam i wyciszam się. Nawet jak po pracy wracam do domu i czeka na mnie kolejne żelazko, nie widzę w tym żadnego problemu – dodaje ze śmiechem i odkłada bluzkę na wieszak.
Każda szufladka w magazynie jest odpowiednio opisana: haftki, agrafki, nici, taśmy... Wszystko musi być na wyciągnięcie ręki, gdyby zdarzył się jakiś nagły wypadek. – Wiele razy trzeba było szybko zszywać spodnie na tancerzu, albo ratować się agrafką gdy na nic innego nie było już czasu – wspomina pani Grażyna. A pracy jest zawsze mnóstwo, bo trzeba przyszywać odprute części garderoby, odtwarzać hafty, naprawiać paski i zapinki, oddawać do naprawy buty, a do czyszczenia wełniane ubrania. – Musimy mieć zawsze spory zapas wstążek, taśm i koronek, które zamawiamy na dziale pasmanterii w raciborskim Bolko. Tutaj nikt na nic nie może czekać bo nasi tancerze wciąż mają jakieś występy, a my za ich wygląd odpowiadamy – podkreśla pani Grażyna. Oprócz dbania o stroje, trzeba też zadbać o ludzi. Panie pomagają członkom zespołów ubierać się, dziewczynom robią fryzury i dopinają plecione warkocze, a gdy puszczają nerwy, ratują dobrym słowem. Nie opuszczają żadnych występów a tych najmłodszych od początku uczą porządku i szanowania strojów. – Mamy tyle pięknych, tradycyjnych tańców, ale młodzi mają teraz zupełnie inne zainteresowania i przychodzi ich na zajęcia coraz mniej. Dlatego podziwiam rodziców, którzy posyłają tu swoje dzieci, żeby poznawały folklor. W nich cała nadzieja, że nasza praca nie pójdzie na marne – mówi pani Helena.
Obie panie zgodnie twierdzą, że ta praca to ich pasja. – Zawsze marzyłam o tym, by pracować w teatrze i mam nadzieję, że kiedyś to marzenie jeszcze się spełni. Najstarszy syn buduje dom w Krakowie, więc może kiedyś, już na emeryturze, przeprowadzę się tam i będę mogła współpracować z Teatrem Starym lub Słowackiego – mówi pani Helena, a pani Grażyna dodaje: Ja mam nadzieję pracować w Strzesze do emerytury. Tu się zawsze coś dzieje, mamy cały czas kontakt z młodymi i same młodziej się czujemy. Lepszego zajęcia nie mogłabym sobie wymarzyć.
Tekst Katarzyna Gruchot / zdjęcia Jerzy Oślizły