Sukienka z pieluchy, włosy na tapir i zapach „Pani Walewskiej” czyli Polka w czasach PRL-u
Bluzka z chusteczek do nosa, rajstopy ufarbowane w garnku z kolorową bibułą i „pepegi” odnawiane pastą do zębów. Polki miały zawsze sporo inwencji w radzeniu sobie w czasach, gdy szczytem luksusu było zdobycie niemieckiej „Burdy” z wykrojami i kawałka tkaniny na stoisku z metrażem.

Jaskółka – siostra uśmiechu
O czym marzyły panie w czasach PRL-u? Przede wszystkim o nowej kolekcji Mody Polskiej, która była równie niedostępna, jak jej patronackie sklepy, otwierane tylko w dużych miastach. Państwowe przedsiębiorstwo, które powstało w 1958 roku miało promować polski przemysł odzieżowy, ale dzięki zatrudnionym w nim projektantom, szyte dla Mody Polskiej ubrania nie odbiegały od trendów wyznaczanych na Zachodzie. Gdy pojawiało się charakterystyczne logo z jaskółką, na wielu twarzach Polek malował się uśmiech.
Świetną jakość i nowoczesne wzornictwo miały też ubrania Domu Mody Telimena i Domu Mody Elegancja, którego sklep mieścił się przy ulicy Długiej w Raciborzu. Oprócz sukni, garsonek i spódnic, dużą część asortymentu stanowiły w nim futra z karakułów i nutrii, kołnierze z lisów oraz kurtki z irchy. Personel salonu nie miał jednakowych strojów, ale panie wiedziały, że jak sama nazwa wskazuje – muszą być zawsze eleganckie. Wspominały historię pewnej ekspedientki, która straciła pracę, bo miała na sobie jeansy, co, w uznaniu dyrektora placówki, było szczytem braku dobrego smaku.
Kto oglądał film „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”, ten widział jaką drogę musiała przejść, grana przez Ewę Wiśniewską, żona dyrektora Krzakoskiego, żeby zdobyć upragniony kożuch. Na te najbardziej efektowne, turecki i afgańskie, stać było niewielu, ale na bazarach i targowiskach dostępne były kożuchy rodzimej produkcji, najczęściej spod Nowego Targu. W kożuchach pokazywały się największe gwiazdy PRL-u: Maryla Rodowicz, Czesław Niemen, czy Zbigniew Cybulski. Nic więc dziwnego, że zwykli obywatele też chcieli je mieć, zwłaszcza że traktowano je jak lokatę kapitału. W połowie lat 60. kożuchami zainteresowała się też Moda Polska, która wprowadziła je do swojej kolekcji zimowej. Niestety, pierwszeństwo w ich zakupie haftowanych kożuszków miały żony partyjnych dygnitarzy.

Pani Walewska niczym Chanel
Do najpopularniejszych zapachów damskich w PRL-u należały kultowe produkty rodzimej Polleny Urody. Sprzedawana w granatowo-złotej buteleczce przypominającej kapelusz Napoleona „Pani Walewska” miała być polską odpowiedzią na francuskie Chanel nr 5, a reklamowano ją hasłem: „To oręż dany do dyspozycji każdej kobiety, która poprzez umiejętne podkreślanie uroku osobistego pragnie zawładnąć uczuciami Napoleona swojego życia”.
Alternatywą dla „Pani Walewskiej” była woda kwiatowa „Być może”. Maleńki, 10-mililitrowy flakonik ze złotą zakrętką mieścił się w każdej torebce i stał się tak popularny, że stworzono jego pięć wariantów zapachowych.
W czasach kiedy jeszcze nie wynaleziono spirali do rzęs, kosmetycznym hitem był tusz w kamieniu. W zależności od tego czy używało się szczoteczki czy pędzelka, nadawał się jednocześnie do malowania rzęs, brwi i rysowania modnych w latach 60. kresek na powiekach. Tusz był bardzo twardy i trzeba go było zmiękczać wodą, ale panie posiłkowały się często własną śliną. Nie rozprowadzał się zbyt dobrze, a domowym sposobem na posklejane rzęsy było rozdzielenie ich igłą lub szpilką. Makijaż zmywało się za pomocą kremu Nivea, który, jak mówiła reklama, „pielęgnował i wzmacniał skórę”. Był niezawodnym kosmetykiem używanym przez całą rodzinę.
Zaraz po Pollenie najważniejszą polską marką kosmetyczną była działająca od 1959 roku Celia. Jej produkty były dostępne w drogeriach, kioskach Ruchu i sklepach PSS Społem. Każda szanująca się kobieta miała w swojej kosmetyczce pomadki Celii. Hitem była utleniająca się szminka w kolorze groszkowej zieleni, która na ustach zmieniała się w kolor różowy.

Grzebień ze szpikulcem i wałki na gorąco
Polski przemysł kosmetyczny zaopatrujący salony fryzjerskie w latach 60. był w powijakach. Nie było żadnych rozjaśniaczy, a praca z perhydrolem stanowiła prawdziwe wyzwanie. Źle przygotowany roztwór powodował, że na włosach pojawiał się ogień i nie tylko fryzura była nie do uratowania. Na rynku brakowało farb, nie mówiąc już o odżywkach czy dobrych szamponach. Starsze panie kupowały farbę metaliczną, która dawała zielonkawo-szary kolor, a młodsze uparcie eksperymentowały z blondem, bo każda z nich chciała wyglądać jak Brigitte Bardot.
Klientki zakładów fryzjerskich (wtedy nikt nie nazywał ich salonami) pamiętają pewnie trwałe kompresowe z gorącymi wałkami, rozgrzewanymi w metalowych szafach i aparaty do ondulacji parowej. Te drugie składały się z ogrzewanego zbiornika na wodę i przewodu, z którego przez rurki, wytworzona pod ciśnieniem para, doprowadzana była do nakręcanych na wałki włosów. Po przejściu przez wszystkie wałki, skroplona para spływała przewodem wylotowym. Trzeba było dobrze pozamykać gumowymi klapkami przewody, żeby para nie poparzyła klientki, albo fryzjerki. A potem jeszcze suszenie w stojących suszarkach, które były tak głośne, że nie słyszało się własnych myśli. I teraz już wszyscy wiemy, czym ryzykowały kobiety, które chciały być piękne.
Tak jak przeznaczony dla całej rodziny krem „Nivea”, tak i szampon „Familijny” używali zarówno rodzice, jak i dzieci. Prawdziwym „must have” stało się jednak „Zielone jabłuszko”, które występowało jako mydło w kostce i szampon w koncentracie. Kto zapomniał o jego rozcieńczeniu wodą, ten miał spore problemy dermatologiczne. Zapach utrzymywał się jednak długo, więc zaradne Polki szybko zaczęły wykorzystywać koncentrat do prania ubrań.
W latach 60. nieodłącznym elementem szuflady modnej pani był grzebień ze szpikulcem, który służył do rozdzielania i unoszenia wybranych partii włosów, nawijania wałków czy robienia przedziałków. Grzebień doskonale nadawał się do modnego wtedy tapirowania włosów, a utrwalona lakierem fryzura trzymała się nawet tydzień.

Rajstopy w garnku i pepegi na nogach
Polki zawsze świetnie radziły sobie w czasach kryzysu. Robiły na drutach swetry, czapki i szaliki, dziergały na szydełku sukienki i bluzki, a z tetrowych pieluch, bo nikt nie słyszał jeszcze o pampersach, szyły sukienki. Warto dodać, że w latach 80. pieluchy były towarem reglamentowanym. Można je było dostać w wyprawce dla dziecka, po okazaniu karty ciąży. Nie odstraszało to jednak pań, które wygotowane białe pieluchy, zszywały ze sobą a następnie skręcały i farbowały w garnku z kolorową bibułą. W efekcie powstawały piękne kolorowe letnie sukienki o niejednorodnym, nieco artystycznym zabarwieniu. Garnek z bibułą wykorzystywano też do farbowania rajstop lub pończoch, które były w sprzedaży tylko w jednakowym cielistym kolorze.
Niebanalnym pomysłem na bluzkę były chusteczki do nosa, przedawane często w paczkach po siedem sztuk, czyli na każdy dzień tygodnia. Żeby dostać te chińskie, które miały kolorowe hafty, trzeba było ustawić się w kolejce i to nieraz kilka razy, bo zazwyczaj jeden klient mógł kupić tylko jedną paczkę.
Szyku każdej kobiecie dodawały eleganckie „kaczuszki”, które stały się popularne dzięki Audrey Hepburn. Czółenka na małym obcasie pasowały zarówno do spódnic, jak i do spodni. Panie, które preferowały styl sportowy musiały mieć „pepegi”, których nazwa pochodziła od producenta, czyli Polskiego Przemysłu Gumowego w Grudziądzu (w skrócie PPG). O tym, jak w pepegach zaparzały się nogi wie każdy, kto choć raz wybrał się w nich na wycieczkę. Tenisówki produkowano zazwyczaj w kolorze białym, a że szybko żółkły, smarowano je pastą do zębów „Pollena”, która jak widać wybielała nie tylko zęby.
Synonimem luksusu lat 70. były buty Relax – jeden z najbardziej rozpoznawanych symboli PRL-u. Produkowano je w Nowotarskich Zakładach Przemysłu Skórzanego Podhale od 1955 roku, ale moda na nie przyszła dwie dekady później. Rodzima odmiana butów typu„ apres-ski", czyli zakładanych „po nartach”, wyróżniała się śmiałym designem i metalizującymi kolorami. „Relaxy” zagrały nawet w filmie „Seksmisja”, a dziś wracają do sklepów, podobnie jak perfumy „Pani Walewska”, kosmetyki „Biały jeleń” i kożuchy. I jak tu nie odnieść wrażenia, że wszystko już było?
Katarzyna Gruchot, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Czółenka pisze się się przez "ó", nie przez "u"...