Westfalska Ławka (XI). O komandirach i śląskiej riebjacie
Sąsiadka, która „przegoniła” szupoka, zadziwiła nas swoją nieugiętością w stosunku do ludzi w mundurach. „Wstępną wizytówką” naszych domów był haźlik (ustęp, wychodek, sławojka), w którym musiało być czysto. A że Iwany nie umieli prawidłowo korzystać z haźlika, to był on przez nich stale zafajdany.
Sąsiadka upilnowała momentu, gdy wszedł tam jeden z nich. Po chwili otworzyła haźlik (Iwany nie ryglowali drzwi), w którym Iwan stał buciorami na desce, mając płaszcz przerzucony na głowę. Wtedy sąsiadka dopadła szkyrtule (brzozowa miotła do zamiatania podwórka), którą zaczęła okładać Iwana w haźliku. On nie wiedział, co go dopadło? Dla Iwanów, będących na podwórku, było to zabawne, toteż głośno kibicowali swojej haziajce (gospodyni): Dawaj hazjajka! Dawaj! Dawaj! Prawdopodobnie sąsiadka brała również odwet za swojego Józefka, uśmierconego przez Iwanów.
W domu rodziców szesnastoletniego Florka (Florian) w centrum Kokoszyc kwaterowało naczalstwo niższego stopnia. Florek umiał się z nimi dogadać i był im pomocny. Pokazał im gdzie na dworskim polu jest bróg z kartoszkami, z czego skorzystali zaopatrzeniowcy kuchni. Pewnego dnia komandir pytał Florka, czy zna drogę do szkoły w Zawadzie, gdzie był szpital polowy. Komandir zabrał Florka ze sobą do samochodu. Szkoła w Zawadzie jest w dolinie, a walki toczyły się na wzniesieniu Syrynki przed Rogowem. Gdy komandir załatwiał coś w szkole, Florek był przed szkołą. Naraz sanitariusze przynieśli na noszach żołnierza strasznie wrzeszczącego z bólu. Miał urwane dłonie. Położyli go w piwnicy i poszli. Za chwilę zszedł z piętra lekarz, za którym Florek poszedł z ciekawości do piwnicy. Lekarz, widząc okaleczenie żołnierza, wyjął pistolet i zastrzelił rannego. Florek wyskoczył z piwnicy przerażony. W drodze powrotnej opowiedział komandirowi, czego był świadkiem. Komandir powiedział Florkowi, by tego nie rozpowiadał. Wyjaśnił, że trudno byłoby utrzymywać i opiekować się ogromną liczbą inwalidów wojennych.
My, dzieciaki, też przeżywaliśmy wojnę, ale po dziecięcemu. Gdy z Pszowa szła grupa hajotów w stronę Wodzisławia. (wtedy Loslau), Richuś (Ryszard) starszy ode mnie o 5 lat kazał mi wrzeszczeć w ich stronę: Hajoty, majom posrane galoty!!!. Richuś też wrzeszczał, ale stał na wysokim beszongu (skarpa przydrożnego rowu), gotowy do ucieczki, co mu się udało. Mnie dopadli i obili. Wcześniej Richuś podszkolił mnie, że przy spotkaniu księdza nie należy pozdrowić go słowami Grüss Gott, tylko gryz(ł) kot. Po kilku latach Richuś uczył się zawodu rzeźnika, aż tu nagle znalazł się w zespole „Śląsk”, w którym śpiewał wiele lat. Kilka razy Niemcy prowadzili naszą szosą rosyjskich jeńców do pracy. Wtedy matki szybko dawały nam kromki chleba, a my z wielkim hałasem i w zamieszaniu dawaliśmy chleb jeńcom, do których nikt z ludzi starszych nie odważył się podejść, by jawnie podać im chleb. Najczęściej bawiliśmy się w wojnę. Choć nikt z ludzi starszych nas nie instruował, to wiedzieliśmy, że pod Niemcem musi być pokonana „rosyjska” grupa kolegów. Jak przyszli Rosjanie, od razu zmieniliśmy naszą taktykę i „niemiecka” grupa kolegów była zawsze pokonana, z czego Rosjanie byli bardzo zadowoleni i nam kibicowali.
Wcześniej, nim przyszli czerwonoarmiści, podczas naszych zabaw w wojnę często wołaliśmy: angrif (atak), kopfszus, bauchszus (strzał w głowę, w brzuch). Był też blindgenger (niewypał), nybelwerfer (rozpylacz mgły, zasłona dymna), szajnwerfer (reflektory przeciwlotnicze). W obecności Rosjan tych słów nie wypowiadaliśmy. Prędko, choć nieświadomie, nauczyliśmy się kląć po rosyjsku czego tu nie będę przytaczać. Nawet nasi rodzice nie wiedzieli, że klniemy jak szewcy, lecz Rosjan to bawiło. Cieszyli się, że polskie riebjata (dzieci) takie pojętne.
„Nasi” Rosjanie – ci co u nas kwaterowali - lubili nas, chłopców, pewnie z tęsknoty do własnych dzieci. Jadłem z nimi ich chleb wojskowy upieczony w formie. Smak tego chleba pamiętam – dla mnie był za kwaśny. Mięsa też od nich dostałem. Niechcący, dostaliśmy też od nich świerzbu, z którego uwalniała maść siarkowa. Woleliśmy śmierdzieć tą maścią, byle jak najszybciej pozbyć się dokuczliwego swędzenia, choć wcierana maść mocno szczypała. Mnie i kuzynowi oberwało się od „naszych” Rosjan. Gdy zbliżał się front, cieszyliśmy się, że nazbieramy sobie kulek. Wiedzieliśmy, że żołnierze strzelają kulkami, toteż myśleliśmy, że są to kulki takie jak w kuglagrach (łożyskach), którymi dobrze strzelało się ze szlojdra (z procy). Kiedy szukaliśmy kulek, nad Radlinem wzniósł się rosyjski balon obserwacyjny. Naraz pojawił się niemiecki myśliwiec i zestrzelił balon. Obserwator wyskoczył z uwolnionym spadochronem, ale bez otwartej czaszy. Nie widzieliśmy czy czasza się rozwinęła, bo zasłaniał pagórek. W tym pojawił się rosyjski myśliwiec i gonił myśliwca niemieckiego, strzelając niecelnie do niego. Samoloty leciały nisko nad naszymi głowami. Wtedy przestraszyliśmy się i oblecieliśmy dom, by wpaść do sieni. W otwartych drzwiach stali Rosjanie, którzy przetrzepali nam portki.
Wojna odeszła od nas na zachód, a my nadal broiliśmy całą koleżeńską grupą, której przewodzili starsi nasi bracia i ich koledzy w wieku 16, 17 i 18 lat, którzy przechodzili na kopalni ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. Udało im się ukraść ćwiczebną bombę fosforową. Była podobna do puszki groszku. Na wieczku miała zapalnik podobny do laku do pieczęci. Zapałki były poczwórnie grubsze od zwykłych. Bombę podpalili na ściernisku niedaleko lasu. Myślałem, że spali się cały świat. Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale prowodyrzy wpadli w panikę i potracili głowy. Wszelkich naboi i pocisków było wszędzie pełno. Poszliśmy ku szachcie (glinianka przy cegielni). Starsi postanowili zrobić ognisko z nabojami w środku, skierowanymi szpicami w stronę przeciwległej wysokiej skarpy, która miała być kulołapem. Przygotowaniom przyglądał się Ignac, nazywany głupim Ignacem, bo był opóźniony w tzw. rozwoju. Ignac odszedł, a po chwili wracał z koszykiem na kartofle, gdy ognisko było już rozpalone. Myśleliśmy, że Ignac idzie po trawę dla królików. Tymczasem on stanął nad ogniskiem i wysypał z koszyka naboje różnego kalibru. Jeden z kolegów szarpnął Ignaca i zeskoczył z nim za skarpę szachty po naszej stronie. Ktoś zawołał volledeckung! (kryj się). Parę kroków za nami było kartoflisko i tam wciskaliśmy się miedzy rządki. Nad nami rozpętało się piekło. Później opowiedzieliśmy staremu Guganowi, co zrobił nam głupi Ignac. Gugan powiedział, że to my byliśmy głupi a Ignac uratował nam życie. Gugan uświadomił nam, że gdy nabój nie jest w zamku, to w jedną stronę leci pocisk, a w drugą stronę leci gilza. Po kilku odpaleniach wszystko byłoby przemieszane w ognisku i pociski oraz gilzy leciałyby w różnym kierunku i by się nam oberwało. Z naszej koleżeńskiej paczki nikt nie ucierpiał od „zabawy” nabojami, choć innych dzieci to nie ominęło. Na Syrynce w jednym zdarzeniu zginęło trzech chłopców pasących krowy. Słyszeliśmy ten wybuch i widzieliśmy dym, pasąc gęsi i kozy. Teren Syrynki opada w dół, na stronę północno-wschodnią, a my byliśmy na zboczu opadającym na południowy zachód. Tak więc byliśmy wzajemnie naprzeciw, w odległości około dwóch kilometrów.
W maju 1945 roku poszedłem do przedszkola, do którego musiałem iść dwa kilometry. Na naszym mostku przy szosie stał rosyjski wartownik z długim bagnetem na karabinie. Nie pamiętam, czy był to „nasz” Rosjanin. On spytał mnie: Malczik, kuda ty idiosz? – Do szkołki – odpowiedziałem. Wtedy żołnierz mnie ponaglał: Uchadi! Uchadi! Bystro! i pokazał ręką w kierunku szosy. Dobrze że na jego pytanie dokąd idę, nie odpowiedziałem że do Vorschule (przedszkole) lub do Kindergarten (dosłownie: ogród dziecięcy – inna niemiecka nazwa przedszkola). Z lat wczesnego dzieciństwa pamięta się wyraźnie pewne zdarzenia, a inne całkowicie się zacierają. Z przedszkola zapamiętałem bułki z masłem kokosowym, które mi nie smakowało. Nie każdy miał przyniesiony z domu kubek z uchem na gorące mleko. Kilku chłopców miało puszki po konserwach i był kłopot z nalaniem i piciem gorącego mleka. Józef miał puszkę z przylutowanym blaszanym uchem, które też parzyło. Pamiętam piękną dziewczynkę z Czyżowic, która była z nami przez kilka dni. Tak mi się podobała, że zapamiętałem refren piosenki, którą śpiewała: A to konisko wlazło na rżysko, komary zjadły, przepadło wszystko. Podczas zabawy chodzi lisek koło drogi natychmiast złapałem ją za rękę.
Andrzej Piontek
Bardzo ciekawa historia, dziękuję.