Podróż za jeden uśmiech czyli wakacje w PRL-u
Kilkanaście godzin w drodze bez klimatyzacji i rozkładanych siedzeń, za to z siatką kanapek z jajkiem i herbatą w termosie. Potem zakwaterowanie, rozpakowanie bagaży i bieg na stołówkę, żeby wybrać najlepszą z trzech tur posiłków. Jeszcze tylko parawan, parasol, dmuchany materac, koc, leżaki… Trzecia linia brzegowa, druga linia brzegowa, pierwsza linia brzegowa i jest! Marzenie każdego wczasowicza – polska plaża!

Gdzie szosy biała nić tam chce się bracie żyć
Co trzeba było zrobić, żeby wyjechać na wymarzone zakładowe wczasy nad morze lub w góry? Teoretycznie wystarczyło mieć pozytywną opinię z pracy i czyste konto jeśli chodzi o poglądy polityczne. W praktyce mile widziana była przynależność do partii i znajomości w radzie zakładowej, która przyznawała skierowania z Funduszu Wczasów Pracowniczych. Można było skorzystać z różnych form wypoczynku, wśród których były wycieczki turystyczne organizowane przy współpracy z PTTK, 7-dniowe wczasy miejskie dla związkowców ze wsi, pobyty sanatoryjne, wczasy przeciwgruźlicze albo krajoznawcze statkiem po Wiśle. Najpopularniejsze były jednak 14-dniowe wyjazdy rodzinne nad morze lub w góry. Zasada była taka, że jeśli w jednym roku dostawało się przydział na wakacje nad morzem, to w następnym były to góry albo jeziora. Bałtyk cieszył się cały czas niesłabnącą popularnością, a chętnych było tak wielu, że potrzebna była rotacja.
Oczywiście osoby samotne też mogły ubiegać się o skierowanie, ale rzadko zdarzały się miejsca w pokojach jednoosobowych. Jak ktoś chciał jechać, to musiał się liczyć z tym, że trafi do sali wieloosobowej i będzie miał przez cały pobyt towarzystwo. Ale w końcu, czy nie o dobrą zabawę chodzi na wakacjach? Będąc singlem miało się zdecydowanie większy wybór środków transportu, bo dochodził jeszcze autostop, o którym Karin Stanek, śpiewała w swoim przeboju, że „w ten sposób możesz, bracie przejechać Europę”. W Polsce nikt nie miał jednak wątpliwości, że ta Europa oznacza jedynie kraje Demoludów, do których mogą pojechać tylko wybrani.

Kiedy w drugiej połowie lat 60. zakłady pracy zaczęły budować swoje ośrodki wypoczynkowe, oprócz domów wczasowych powstawały też domki kempingowe, które cieszyły się dużym wzięciem wśród rodzin z dziećmi. Chociaż toalety i prysznice były na zewnątrz, a od stołówki dzieliły je nieraz spore odległości, to jednak uczucie, że ma się wreszcie własny dom, przed którym można rozłożyć leżaki i wypić kawę z sąsiadami, dla przeciętnego mieszkańca bloku było bezcenne.
Ze skierowaniem i kilkoma walizkami w rękach polska rodzina mogła się dostać nad morze zakładowym autokarem lub zatłoczonym pociągiem. Obie wersje podróży zakładały jazdę bez jakichkolwiek wygód, z dziećmi na kolanach, ale ta w autobusie przynajmniej gwarantowała miejsca siedzące. Podróż umilały kanapki z masłem roślinnym i jajkami od polskich kur i gra w karty, której towarzyszyła często wódka. Dzięki tym zabiegom wszyscy dojeżdżali na miejsce w dobrych humorach i pełni zapału do wyścigu o lepsze zakwaterowanie, lepszą turę posiłków i lepsze miejsce na plaży.

Lody dla urody i ogóreczki z beczki
Kiedy odpowiedni kawałek plaży został już zaanektowany i wydzielony parawanem, między jednym a drugim papierosem można się było zaciągnąć nadmorskim jodem i w oczekiwaniu na kolejny posiłek na stołówce, popracować nad opalenizną. Pokus przed obiadem i przed kolacją było jednak tak wiele, że po powrocie do domu trzeba było jeszcze pracować nad wagą.
Najpopularniejsi byli przechadzający się między plażowiczami lodziarze, którzy mieli białe fartuchy i skrzynki na paskach przewieszone przez ramię. Z niespożytą energią przemierzali wiele kilometrów brnąc w piasku i mieli inwencję do tworzenia haseł reklamowych, której pozazdrościliby im dzisiejsi copywritterzy. „Mężu, mężu nie bądź głupi, niech ci żona loda kupi” rozbrzmiewał donośny głos, który musiał się przebić przez szum morza i krzyki bawiących się na brzegu dzieci. Kto uciął sobie drzemkę na kocu lub nie zdążył odliczyć pieniędzy, za chwilę słyszał kolejne hasło: „Moja babcia chorowała, zjadła lody – wyzdrowiała”. I już nie było odwrotu.

Oprócz lodów, na plaży można było dostać „ogóreczki prosto z beczki”, „cytrynadę dla ochłody – pije stary, pije młody” i słodkie bułki z jagodami, które reklamowano zawołaniem „Hej tam ludzie, czy wy śpicie? Jagodzianek nie widzicie?”. Do napojów w woreczkach dołączane były plastikowe słomki. „Lemoniada napój boski, nawet łysym rosną włoski” – zapewniał sprzedawca, a spragniony klient musiał tylko uważać, żeby przy przebijaniu opakowania nie wylać jego zawartości. O walorach smakowych tego napoju dyskutować nie będę, ale miał on jedną niezaprzeczalną zaletę – był zawsze zimny.
Zaraz po wyjściu z plaży kusiły kioski z pamiątkami, a w nich ciupagi z muszelek, statki w butelkach, koła sterowe albo przystojny marynarz z fajką w ustach, a wszystko okraszone napisem „pamiątka znad morza”, żeby nie było wątpliwości gdzie spędziło się wakacje.
Deptaki pełne były artystów, którzy w kilka minut potrafili zrobić portret akwarelą, ołówkiem lub profil pozującego wycięty z czarnego kartonu. Zamiast obrazka na ścianę można było sobie zrobić zdjęcie z osiołkiem, małpką, konikiem albo bernardynem, na szyi którego wisiała tabliczka z napisem nadmorskiej miejscowości.

Riwiery PRL-u
Ona w ciemnych okularach, kapeluszu, modnej sukience i z torbą przewieszoną przez ramię, on w garniturze i lakierkach, w jednej ręce trzymający drewniany leżak, w drugiej tranzystor. Taki obrazek był dość popularny w latach 60., gdy plażę traktowano jako miejsce, w którym należało się pokazać z jak najlepszej strony. Ale powodów do zabrania kolejnej walizki z ubraniami było więcej, bo rozrywek w każdym miejscu nad Bałtykiem nie brakowało.
Za dobrą zabawę w każdym ośrodku odpowiadał „kaowiec”, czyli pracownik kulturalno-oświatowy, który organizował wczasowiczom wieczorki zapoznawcze, wycieczki wodolotem, turnieje szachowe, zawody sportowe i zabawy dla najmłodszych. Podczas gdy panowie współzawodniczyli w zawodach ping-pongowych albo turniejach brydżowych, panie paradowały w najlepszych kreacjach, by na koniec wakacji dostać tytuł miss turnusu. A na wieczornych dancingach królowały przeboje Piotra Szczepanika, przy których nawet zwykła świetlica DW „Energetyk” robiła się romantyczna.

„Wszystkie barwy lipca znajdziesz w Kołobrzegu…” śpiewała Nina Urbano, a każdy miłośnik Festiwalu Piosenki Żołnierskiej miał nadzieję, że jeśli dostanie skierowanie na wczasy do Kołobrzegu, to będzie go czekała prawdziwa uczta kulturalna. Gwiazdami jednej z najważniejszych imprez muzycznych PRL-u były m.in. Barbara Książkiewicz, Regina Pisarek, Zbigniew Gładysz czy Adam Zwierz. W konferansjera wcielał się Stanisław Mikulski, a Krystyna Giżowska i Małgorzata Ostrowska właśnie tam zaczynały swoje kariery muzyczne. Przez dwa lipcowe dni Kołobrzeg rozbrzmiewał muzyką, a w okolicznych sklepach z pamiątkami i kioskach Ruchu można było kupić specjalne widokówki z amfiteatrem i wszystkimi znakomitościami festiwalu.
Jeśli ktoś w czasie wakacji chciał zasmakować wielkiego świata to wybierał absolutnie najmodniejszy Sopot, w którym odbywał się w sierpniu Międzynarodowy Festiwal Piosenki, przemianowany w 1977 roku na Festiwal Interwizji. Wszystkie gwiazdy festiwalu mieszkały w Grand Hotelu i można je było spotkać na przykład na molo. Z Czechosłowacji przyjeżdżali do nas Helena Vondráčková i Karel Got, ze Związku Radzieckiego Ałła Pugaczowa, z Włoch Farida i Drupi, z Grecji Demis Roussos, a z Francji Charles Aznavour. Absolutnym hitem roku 1979 był występ zespołu Bonney M. Kto dostał bilet do sopockiego amfiteatru miał niepowtarzalną szansę posłuchać ich największego przeboju „Rasputin”. Niestety, widzowie przed telewizorami dostali transmisję z festiwalu okrojoną właśnie o tę piosenkę, bo uznano, że godzi ona w sojusz polsko-radziecki.
Katarzyna Gruchot, Zdjęcia: Narodowe Archiwum Cyfrowe