Od bezmięsnych poniedziałków po niedziele czynu partyjnego – tak się żyło w PRL-u
Nic tak dobrze nie działało na kaca, jak zimne mleko podebrane sąsiadowi spod drzwi i głęboki sztach Sportem, który stawiał na nogi. Potem wystarczyło dotrzeć do zakładu pracy, wziąć klina i przedrzemać gdzieś do fajrantu. Trochę jak w filmach Barei, ale takie scenariusze w Polsce Ludowej były na porządku dziennym.

Jak cytryna przegrała z kapustą
Zanim rozdzwoniły się budziki, pod drzwiami każdego mieszkania w bloku stały już butelki z mlekiem, rozwożone w charakterystycznych wózkach na dwóch kółkach. Abonament na mleko można było wykupić w każdym osiedlowym sklepiku spożywczym, a dostarczano je w litrowych butelkach zamykanych aluminiowymi kapslami. Ich srebrny kolor oznaczał, że produkt jest chudy, a złoty, że mleko jest tłuste. Dzieciom surowego mleka nie podawano, a jego gotowanie przysparzało sporo problemów, bo często się przypalało i trzeba było pilnować, by nie wykipiało. Polski przemysł szybko rozwiązał ten problem produkując specjalne garnki do gotowania mleka z podwójnym dnem i podwójnymi ściankami, które trzeba było wypełniać wodą.

Podczas zimowego transportu mróz często rozsadzał butelki, a upały powodowały, że dostarczano je nieraz w wersji zsiadłej. Zamiast do śniadania serwowano je wtedy do obiadu, bo świeże, niepasteryzowane mleko można było zostawić i poczekać aż skwaśnieje, a potem zrobić domowy ser. Był znacznie lepszy od tych, które można było kupić w sklepie. Oferta była dość skromna, bo można było wziąć biały, żółty lub topiony. Kiedy w sprzedaży pojawił się pierwszy ser pleśniowy, klienci zwracali go do sklepów z reklamacją, że jest zepsuty. Warto jeszcze dodać, że świetnym wynalazkiem czasów PRL-u była pleciona siatka na zakupy wielokrotnego użytku. Mieściła się w każdej torebce, a nawet kieszeni i rozciągała do tego stopnia, że mieściła kilka kilogramów warzyw.
Żeby system dystrybucji mleka przebiegał sprawnie, wieczorem trzeba było wystawić za drzwi pustą butelkę. Jeśli się o tym zapomniało, to zamiast mleka, do śniadania trzeba było pić czarną herbatę, no chyba, że podebrało się butelkę z mlekiem sąsiadowi. Dlaczego herbata była czarna? Bo kubańskie cytryny dostępne były w sklepach tylko przed 1 Maja i przed świętami Bożego Narodzenia. Nawet wtedy podlegały reglamentacji, a jeden klient mógł dostać tylko jeden kilogram cytrusów. Towarzysz Wiesław Gomułka zamiast herbaty z cytryną zalecał jedzenie kapusty kiszonej, która była zdrowsza, bo miała więcej witaminy C. A wszyscy zastanawiali się jak ją wcisnąć do herbaty? Zresztą pomysłowość władzy nie ograniczała się tylko do witamin. Wprowadzenie bezmięsnych poniedziałków to nie był pierwszy krok do wegetarianizmu tylko ograniczenie spożycia mięsa, którego deficyt boleśnie odczuwał cały kraj. Na pytanie o to, jaki jest związek między hodowlą świń, a brakiem mięsa w sklepach, odpowiedź była jedna. Radziecki.

Podnoszone oczka i napełniane długopisy
W dobie internetu, masowo wydawanych poradników i programów kulinarnych nie musimy się już martwić o to jak złożyć prześcieradło, upiec szarlotkę czy wyczyścić przypalony garnek. W czasach PRL-u panie mogły jednak liczyć wyłącznie na powstające w strukturach spółdzielni ośrodki Praktycznej Pani. Pod okiem specjalistek można było się w nich nauczyć szycia, gotowania, szydełkowania, urządzania wnętrz, pielęgnacji kwiatów, a nawet poznać zasady savoire-vivre’u.
Każda kupiona z trudem rzecz miała swoją wartość, żadnej kobiecie nie przyszłoby do głowy, żeby wyrzucić drogie nylonowe pończochy tylko dlatego, że poleciało w nich oczko. Repasacja pończoch cieszyła się wtedy ogromną popularnością, a punkty, w których zajmowano się tzw. podnoszeniem oczek w pończochach i rajstopach oraz ręczną naprawą skarpet powstawały jak grzyby po deszczu. Usługę wykonywano przy pomocy specjalnych igieł zakończonych haczykiem i zapadką, które umożliwiały przewlekanie bardzo cienkich nici lub specjalnych maszynek z zasilanymi elektrycznie igłami. Repasaczkom, czyli paniom wykonującym tę usługę, wystarczył niewielki kącik ze stolikiem i oświetleniem.
W niewielkich warsztatach naprawiano zabawki i parasole, które miały nie tylko chronić przed deszczem, ale były też atrybutem elegancji. Te porządne wykonane były z pełnego drutu. Na niemieckiego Knirpsa trzeba było pracować pół miesiąca, nic więc dziwnego, że przechodził z pokolenia na pokolenie. Oprócz napraw, punkty usługowe zajmowały się też obszywaniem guzików, które były miarą eleganckiej garderoby oraz napełnianiem zapalniczek i długopisów.
Ponieważ niewiele rodzin mogło sobie pozwolić na luksusowy sprzęt, w ośrodkach Praktycznej Pani były wypożyczalnie, które oferowały zastawy stołowe, odkurzacze albo roboty kuchenne. Istniały też tzw. punkty wzajemnej pomocy, w których można było zamówić sprzątanie lub mycie szyb.

Sport to zdrowie dopóki się matka i ojciec nie dowie
Ten slogan dotyczył najtańszych papierosów bez filtra produkowanych przez Zakłady Przemysłu Tytoniowego w Radomiu. Sporty nie miały nic wspólnego z uprawianiem jakiejkolwiek dyscypliny sportowej, a ich miłośnicy puentowali, że „lepszy sport w pysku niż na boisku”. Zastąpiono je potem Popularnymi (tzw. killersami), o których mówiono, że to ulubione papierosy żołnierzy służby zasadniczej. Jeszcze gorszą sławą cieszyły się papierosy 8,5, bo jak głosiła plotka, pokochali je milicjanci. Podobno nazwa wskazywała ich model edukacji, czyli 8 lat podstawówki i pół roku kursu milicyjnego. Panie wybierały mentolowe Zefiry albo uchodzące za eleganckie Carmeny, ale w sprzedaży były też Caro, Klubowe, Giewonty, Eksta Mocne z filtrem i bez, czy Radomskie. Dzięki krajom Demoludów w Polsce pojawiały się też albańskie Arberie, wietnamskie 476 i kubańskie Partagasy pakowane filtrami w dół. Marlboro można było kupić tylko w Pewexie.
Palenie tytoniu było nie tylko powszechne, ale i dozwolone. Papieros towarzyszył spotkaniom rodzinnym, imprezom, przerwom w pracy i samej pracy. Paliło się w restauracjach, pociągach, na ulicach, skwerach, a normą było podawanie ile wypaliło się paczek, a nie sztuk papierosów. Modzie na palenie towarzyszyło powszechne przyzwolenie na picie, również w zakładach pracy. Powodów do świętowania w PRL-u było wiele. 8 Marca, Dzień Hutnika i Metalowca, Dzień Górnika, Dzień Nauczyciela, imieniny lub urodziny a także narodziny dziecka „oblewało się” w pracy. Tradycją stało się, że każdy nowy pracownik musiał się wkupić stawiając reszcie wódkę, a okazją do masowego picia był też dzień wypłaty określany często jako Dzień Matki Boskiej Pieniężnej. Na abstynentów patrzyło się podejrzliwie, bo wszyscy wiedzieli, że „kto nie pije, ten donosi”.

Budujemy ku chwale ojczyzny
Nic tak nie integrowało ludzi jak czyny społeczne, które nie bez powodu organizowano w niedziele. Zamiast iść do kościoła, wszyscy od rana grabili liście, sadzili drzewa, malowali ławki albo kopali rowy. Były też bardziej ambitne przedsięwzięcia, jak prace przy budowie akademików, szkół, domów kultury czy ośrodków zdrowia. A wszystko po to, by dać wyraz poparcia dla partii. Organizowały je zakłady pracy, szkoły, organizacje partyjne i młodzieżowe. Czyny bardzo często kończyły się skromnym poczęstunkiem z kiełbaską i piwem przy ognisku. Inną formą wyrażania wdzięczności za oddaną pracę były medale wręczane z okazji świąt branżowych, rajstopy i goździki, które panie dostawały od pracodawców z okazji Dnia Kobiet czy bezpłatne bilety na imprezy kulturalne. Organizowano wspólne wyjazdy autokarem do teatru, opery, muzeum albo koncerty. Wszystko po to, by lud pracujący miast i wsi miał równy dostęp do kultury i sztuki.

Każdy zakład pracy miał swojego „kaowca”, czyli pracownika kulturalno-oświatowego, który dbał o odpowiedni poziom rozrywki. Był odpowiedzialny za organizowanie bali, imprez kulturalnych, akademii i wycieczek. A najlepsze były te, które zaczynały się w autokarze od integracji z alkoholem. A potem to już było, jak w tym kawale. Co ci się najbardziej podobało w teatrze? Jak na koniec rozdawali w szatni płaszcze. Wziąłem trzy…
Katarzyna Gruchot, Zdjęcia Narodowe Archiwum Cyfrowe